Reklama

Wspomnienie z Chin - wrzesień 1962

28/11/2020 16:29

Podchodzimy do Szanghaju, wita nas brązowa mulista woda. Jest reda, wkoło nic nie widać nawet zarysu lądu, polecono rzucić kotwicę, stoimy. Po jakimś czasie podpływa holownik , a z niego wysypuje się na statek chmara umundurowanych ludzików, „ludzików”, bo nie byli oni wyrośnięci.!!! Dziwi mnie , ale przecież to pierwszy Chińczyk przez mnie widziany na żywo.....wspomina mieszkaniec Szklarskiej Poręby Pan Andrzej Ślazyk.

Po jakimś czasie wzywają nas do messy oficerskiej, tam dostajemy polecenie rozebrania się do naga. Dwu lekarzy przechodzi przed nami a potem za nami, przechodzą wolno , pociągają nosem. Jest to badanie , wtedy się śmialiśmy z prymitywnej chińskiej medycyny, ale potem jednak doceniłem tą fenomenalną diagnostykę, każda choroba ma swój zapach. Podobno mamy na redzie czekać na wprowadzenie, jak długo nikt nie wie. Pracujemy, uczymy się i gramy w brydża. Czekamy blisko miesiąc, wreszcie radiooficer , który był na stałym nasłuchu , nadajnik zaplombowano, ogłosił że wchodzimy. Przybywa pilot , zwykłe procedury i cumujemy przy nabrzeżu ,na rzece , na słynnej Żółtej Rzece. Postój zapowiada się na minimum trzy tygodnie- wyładunek i załadunek. Dla nas laba , nie ma pilnowania ładowni , sześciogodzinny dzień zajęć.

Przy burcie zacumowały barki- dżonki . Jest to środek transportu , a także dom mieszkalny dla rodziny. Wtedy jeszcze nie było ograniczeń urodzin dzieci , tak że na dżonkach był ci ich dostatek. Śliczne, małe obdartuski , jak małe zwierzątka z norek , tak one z pomieszczeń wychylały się , uśmiechnięte , ale w oczach strach . Okazało się że one patrzą czy na nabrzeżu nie ma żołnierza , cały postój byliśmy mocno strzeżeni. Rzucaliśmy cukierki, ciastka czasami owoce. Wyskakiwały z norki dopadały zdobyczy i natychmiast znikały. Były jednak szybsze i czujniejsze od żołnierzy. Nie dlatego, że żołnierze przymykali oko - o nie! W państwie CHRL nikt nie śmiał przymykać oka na działanie niezgodne z przepisem. Cały dzień towarzyszył nam ryk głośników z przeraźliwie jazgotliwą muzyką przerywaną co chwila jeszcze bardziej jazgotliwym przemówieniem niewątpliwie głoszącym wielkość Mao i polityki partii. Co gorsze ta kakofonia dźwięków rozpoczynała się o godzinie 06.00 rano i trwała do północy.

Zapowiedziano ,że mamy wycieczkę całodniową do miasta. Muzeum, najwyższy budynek , Dom Marynarza . Muzeum - wspaniałe zbiory gromadzone poprzez wieki . Trudno opisać bogactwo zbiorów. Mnie urzekły dwa eksponaty. Kasetka z drzewa sandałowego pokryta szelakiem / rodzaj naturalnego lakieru bezbarwnego , pozyskiwanego z gruczołów owada/ Pokrycie jest jak szkło przeźroczyste i grube na około 2 cm. Powiecie a co tam , ale szelak to piekielnie drogi materiał , pokrywano cienko i żeby uzyskać przeźroczystość należało go delikatnie szlifować. Jedna warstwa to milimikron. Tą szkatułkę robiły trzy pokolenia. Drugi eksponat , to ogród mandaryna wydłubany w kle słonia. Wydłubany , ani jeden element nie jest wstawiany , tylko od brzegów do środka wydłubywano. Jaka precyzja, na drzewie siedzi słowik i widać jego maleńkie oczka , a na listkach widać żyłki. Pagoda i dom samego mandaryna z wspaniałymi ozdobami w całej krasie , minimalnej ale tym bardziej fascynującej , wręcz niewiarygodne , ze tego można dokonać. Produkcja o przepraszam , nie produkcja a żmudne precyzyjne wykonanie, przez cztery pokolenia. A reszta to stare prehistoryczne wyroby , wyroby z porcelany , oczywiście słynne wazy z epoki Ming , meble ,w tym trony z tysiącami kamieni szlachetnych. To się powinno oglądać minimum tydzień , a nie cztery godziny.

Po oglądnięciu tych „staroci” nasz przewodnik / dobrze mówiący po polsku , studiował w Polsce/ prowadzi nas do działu muzeum „rewolucji i Mao” i jest zdziwiony lub tylko udaje kiedy, że dużo mniej interesują nas umieszczone tam eksponaty. To skupisko sztuki profesjonalnej , a nie wątpliwie należy zwrócić uwagę na dżonki , które są wręcz arcydziełem ,współczesnych twórców.. Są to konstrukcje drewniane , dość baliowate z jednym masztem , nadbudówką mieszkalną na rufie i wiosłem sterowym . Całość pomalowana farbami różnego koloru , są także miejsca niepomalowane. A żagiel , jak portki wagabundy , cały w różnokolorowych łatach i oczywiście dziurach. Płynąć przy pomocy czegoś takiego to mistrzostwo świata. Po pobycie w muzeum nasz przewodnik prowadzi nas do najwyższego budynku – wieżowca w mieście , a ma ci on 9 pięter. Sam budynek , jak budynek , budowany przez Niemców, ale widok z jego dachu ? Po horyzont domy , przy wieżowcu wyraźnie widać cztery sektory zabudowy , różniące się stylem . Jest to pozostałość przedrewolucyjna . A sektory , jak nam wyjaśnia przewodnik , to zabudowy handlowców angielskich, francuskich , niemieckich i lokalnej burżuazji , Są tu domy piętrowe , a z a nimi morze domeczków obecnych mieszkańców , a jest ich w tym czasie już 9 milionów. Jak później widzieliśmy przy tych domeczkach ogródki wielkości średniego pokoju , lecz dające podobno rewelacyjne zbiory.

Dalszy punkt naszej wycieczki to Dom Marynarza. Jest to dość okazały budynek , też przedrewolucyjny. Sala kinowa , basen i podobno najdłuższy bar na świecie posiadający 54 wysokie stołki. Robiono tu zawody , kto zaliczy najwięcej stołków, wypijając na każdym 25g ryżówki . Rekordzista podobno osiągnął 52 , nic nie wiadomo o jego dalszych losach. My nie przystępowaliśmy do zawodów z prostej przyczyny , brak środków płatniczych. W tym czasie 1 yuan to był 1 $. Poczęstowano nas obiadem , zjadaliśmy oglądając każdy kęs podejrzliwie. Jak niosła wieść , kiedyś podano nie tylko psie mięso ale i szczurze. Tym razem chyba nie zasługiwaliśmy na takie rarytasy. Po obiedzie zaprowadzono nas do kina na „fantastyczny” film jak z rewolucją rodziła się komunistyczna miłość dwojga bojowników. Cymes , ale wyjść nie wypadało. Jadąc z powrotem , przejeżdżamy wzdłuż niby parku . Ogrodzona duża połać placu z kępkami traw , trochę krzewów , parę drzew i masa ludzi spacerujących, jak to w parku. Ale co nas lekko szokuje , na bramie wejściowej olbrzymi napis „only for china”. Wracamy do szarej statkowej rzeczywistości . Ale co tam , pomysłów nie brak. Niedawno sekretarz Mao odbył pływacką wyprawę płynąc nurtem Żółtej Rzeki , o tym fakcie bębniono we wszystkich światowych mediach , a na pewno w Polsce. Z Marcinem stwierdziliśmy : Żółta Rzeka jest , my co prawda mało podobni do Mao , ale czy gorsi , a pływać umiemy. Rada w radę stajemy na burcie na rufie i pięknym lotem chlup do wody. Oj co się zaczęło , na brzegu pojawiło się paru żołnierzy i narobili takiego krzyku , z dżonek ludzie zaczęli do nas nerwowo machać , aby wychodzić.

Byłem blisko liny cumowniczej , dopadłem jej i po niej na rękach wdrapałem się na statek . Oj jak w tym momencie rozmarzyłem się , jaki to człowiek był sprawny. Biedny Marcin dwa razy zerwał się i chlupnął do wody. A na brzegu coraz bardziej nerwowe bieganie. Ludzie z dżonek pokazują aby podpłynął do nich , pomagają się wdrapać na dżonkę , a potem bomem ładunkowym zostaje dostarczony na burtę. Chwilę po tym przychodzi posłaniec od kapitana z poleceniem udania się do niego. Coś mnie olśniło !!!! poprosiłem kolegów aby wszyscy zamoczyli się pod prysznicem. I tak cała jedenastka mokra zgłosiła się do mesy załogowej , gdzie czekał na nas kapitan w asyście kilku żołnierzy. Dwóch przeszło wzdłuż , chyba w celu rozpoznania pływaków, ale klops dla nich biali do tego mokrzy są nie do rozpoznania. Nie ma winnych , ale jest kara zbiorowa , nie ma wyjścia na ląd , a ja jako starszy grupy mam dodatkowy tydzień pracy w kuchni. Chyba Mao pozazdrościł nam wyczynu. Mam dyżur w kuchni , generalnie zmywanie naczyń, zmywanie podłóg i wynoszenie śmieci . Idę wieczorem już mrok , z dwoma kubłami pomyj, resztek jedzenia , nagle czuję ,że ktoś zaczyna mi kubłach grzebać. Patrzę dwóch Chińczyków nerwowo grzebie , pokazując gestem , że szukają coś do jedzenia. Postawiłem im kubły , pokazałem gestami ,żeby tutaj poczekali. Pobiegłem do kuchni i opowiedziałem szefowi co mnie spotkało. Chłopina miał dobre serce i nadmiar kotletów mielonych , dał mi ze dwadzieścia i cztery bochenki chleba. Jak wróciłem , Chińczyków było kilku, kubły czyste. Rozdałem żywność , uśmiechali się , kłaniając się ze złożonymi rękami jak nakazuje tradycja.

Następnego wieczora znowu niosę zlewki na rufę, ale przezornie wziąłem wałówkę. Rozdaję żywność , a jeden z Chińczyków daje mi sygnały abym z nim poszedł . Podprowadził mnie do staruszka , typowego z warkoczykiem , stożkowym kapeluszem. Staruszek wyciągnął z przepastnych łachmanów jakiś okruszek szkła i łamaną angielszczyzną powiedział , że to brylant i chce tylko za to 17 yuanów – 17 $ . To mój cało rejsowy zarobek. Ale zaskoczyłem , mój zaprzyjaźniony IV mechanik Wili da się namówić , on wiedział z opowiadań , że zdarzały się takie niespodziewane zakupy , właśnie w Chinach , przynoszące krocie. Zaryzykował ! Jak mi powiedział sprzedał ten rzadki niebieski brylant w Polsce za 240 tys. zł. A100 tys do 150 tys to były ceny domu w Redłowie. Pewnego dnia zawyły syreny w całym mieście , robotnicy porzucili pracę i biegiem zeszli ze statku. Wyszliśmy na skrzydło mostku , było widać ulicę. Sznur ludzi ustawił się wzdłuż chodników , na polecenie zdejmowali płyty chodnikowe , a potem zaczęli kopać , nie wszyscy mieli łopaty , więc kopali kawałkami blachy , drewna a nawet gołymi rękami. Kopali jakieś rowy , okazało się że to okopy. Wykopali i znowu na jakieś polecenie weszli do okopów i podnieśli ręce do góry w geście strzelania , jakby do samolotów , niektórzy mieli patyki. Tak to był alarm przeciwlotniczy i wszyscy zdolni do obrony wylegli na ulicę kopać transzeje. Ci wszyscy to około 4,5 miliona. Koniec alarmu po jakichś dwóch godzinach od ogłoszenia . A cała masa ludzi z powrotem zasypuje rowy , kładzie płyty , zamiata ulicę. Po około 5 godzinach nie ma śladu alarmu.

Przez blisko miesiąc pobytu widziałem może dwie mewy, żadnych ptaków - była na polecenie Mao akcja niszczenia ptaków-szkodników kradnących ziarno. I wreszcie, każdy urzędnik po 10 latach urzędniczej pracy nawet minister musiał przez rok pracować na wsi jako rolnik, nie było przeproś, nawet osobisty lekarz Mao dwukrotnie odrabiał.

Mnie przeszedł dreszcz , pomyślałem taka masa , taka organizacja , takie posłuszeństwo, jak znajdzie się jakiś rządzący fanatyk, psychopata i tej ponad miliardowej wygłodniałej masie ludzkiej pokaże kierunek gdzie można zdobyć dobrobyt - strach się bać. Koniec naszej kary wyjścia , tworzymy grupkę i idziemy do miasta. Widać wszędzie straszną biedę , smutne poszarzałe ludzkie twarze. Ludzie patrzą na nas podejrzliwie , nie widać objawu sympatii , w najlepszym wypadku obojętność. Wszyscy ubrani w jednakowe stroje , tak kobiety jak mężczyźni : długie spodnie i bluza ze stójką, na nogach chodaki na drewnianych spodach. Taki był strój Mao i wszystkich obowiązywał, był dowodem miłości do ojca narodu. Na głowie czapka Mao . Strój był na 5 lat po dwóch latach był przydział materiału na łaty. Przeszliśmy tymi smutnymi ulicami,sporadycznie przejeżdża samochód,przemykają smutni szarzy ludzie jednakowo ubrani ,do Domu Marynarza .

Usiedliśmy na wysokich stołkach , wypili po kieliszeczku jakże ohydnej „ryżówki” i na statek. Jeden z kolegów albo miał słabą głowę, albo skrycie załapał się na większą porcję , był po prostu bardziej aktywny. Z przeciwka szła ładna dziewczyna , aktywny kolega oświadczył ,że ją pocałuje. Kiedy znalazła się na naszej wysokości dotknął jej ramienia i nagle - Boże jaki wrzask! Na ten wrzask wyskakują z domów ludzie o groźnych minach i z wrzaskiem nie przyjaznym. Tworzy się tłum i biegnie w naszą stronę , mamy szczęście ,bo po bokach tej części ulicy są już tylko magazyny portowe. My w nogi , za nami narastający tupot drewnianych chodaków i wściekły jazgot. Pewno pobiliśmy rekord świata w biegu na dystansie 400 m, tyle było do bramy portowej. Na szczęście na bramie stało wojsko , nas przepuścili a tłumu nie. Do dziś jak o tym mówię , słyszę ten tupot i wściekły krzyk. To był ciekawy postój , dużo widzieliśmy , dużo przeżyliśmy. I też tam po raz pierwszy widziałem jak w ładowni na świńskiej skórze niewyprawionej przesuwano ciężkie skrzynie. Wypływamy , żegnani jazgotem muzyki i przemówień. Kierunek Wietnam – wtedy północny – Hajfong

I rok 2001 wiosna jestem powtórnie w Chinach . Yantai, port na północy . Już nie stoimy na redzie.

Statek w biegu otrzymuje pilota , wchodzą urzędnicy portowi różnorodnie ubrani/ żaden „majowo”/, lekarz sprawdza tylko książeczki zdrowia i oczywiście żądają „bakszyszu” czyli amerykańskich papierosów i whisky. Wychodzimy do miasta , jakże inny ruch, samochodów dużo więcej i to osobowych, ludzie ubrani już różnorodnie. Ale jeszcze biednie i siermiężnie. Odwiedzam dwa sklepy: z herbatą – olbrzymi wybór nawet czerwona za 10 tys.dolarów za kg i antykwariat gdzie oferowano wazy z okresu Ming tylko za 70 tys.. Antykwariusz był bardzo zdziwiony ,że nie chcieliśmy nic kupić z specjalnego działu pamiątek z okresu Mao. Ale w porcie pracowały traktory na licencji naszego Ursusa.

Po zakończeniu operacji ładunkowych , ja w roboczym ubraniu / dawniej każdy oficer miał przyzwoity mundur roboczy/ , czekam w biurze pokładowym na agenta z dokumentami załadunkowymi , pukanie - „proszę” , wchodzi dwóch wysokich młodych ludzi , garnitury jak od Armaniego / zresztą Armani i inni szyli w Chinach/ i prawidłową angielszczyzną oświadczają ,że przynieśli do podpisu i uzgodnień dokumenty s z o k !!!! Jakże było to inaczej. Ale od tego czasu jak opowiada mi syn , która ma duży kontakt z obecną rzeczywistością, postęp jest zawrotny- postęp urbanistyczny, techniczny i socjalny. O szybkości – syn w hotelu Szanghaju zameldował się rano, a że miał dużo pracy „telefoniczno-komputerowej” wybrał się do miasto następnego dnia po południu. Wychodzi , patrzy chyba nie to wyjście , wraca do recepcji i pyta czy jest drugie wyjście, recepcjonista odpowiada że tylko to. Tak w przeciągu półtorej doby został zmieniony wygląd otoczenia hotelu.

/Andrzej Ślazyk/

Wspomnienie z Chin - wrzesień 1962

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do